W tle - grafika Pawła Ryżki p.t. ROBOTNICE SZTUKI - pierwowzór muralu, jaki znajduje się na południowej ścianie Domu Kultury LSM

Niniejsza domena domkulturylsm.pl stanowi obecnie
ARCHIWUM działalności oraz wydarzeń jakie miały miejsce
w Domu Kultury Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej
w okresie od lipca 2012 r. do czerwca 2022 r.

Wszelkie AKTUALNOŚCI oraz ZAPOWIEDZI
znajdziecie Państwo na nowej odsłonie strony:

www.dklsm.pl

ZAPRASZAMY

Niedziela z Woody Allenem

 

niedziela 18 listopada

godz. 16:00 –  O północy w Paryżu

godz. 18:00 – Zakochani w Rzymie 

_____________________________________________________

niedziela 18 listopada, godz. 16.00

O północy w Paryżu


Reż. Woody Allen, USA 2011, 100 min, wyk.: Owen Wilson, Rachel McAdams, Marion Cotillard, Michael Sheen

„O północy w Paryżu”  to nie tylko najbardziej chwalony od lat obraz mistrza, ale także największy przebój Allena od 25 lat. Zalety filmu doceniła amerykańska Akademia Filmowa przyznając mu Oscara 2012 za najlepszy scenariusz.

Gil (Owen Wilson) i Inez (Rachel McAdams) przyjeżdżają wraz z rodzicami dziewczyny do Paryża. Są narzeczeństwem, jednak  nie tak dobrze dobranym, jak im się to wydaje. Gil jest pisarzem i w pięknej stolicy Francji odnajduje zaskakujące natchnienie – przenosi się w czasie do Paryża lat 20. ubiegłego tysiąclecia, gdzie poznaje m. in. Ernesta Hemingway’a, Pabla Picasso i jego ówczesną kochankę, czarującą Adrianę (Marion Cotillard). Gdy Gil odbywa conocne lekcje swojego życia, Inez spędza czas ze swoją miłością studenckich lat, Paulem (Michael Sheen). Czy związek Gila i Inez zda paryski sprawdzian?

W gwiazdorskiej obsadzie magicznej komedii Woody’ego Allena znajdziemy także laureatów Oscara Adriena Brody’ego oraz Kathy Bates w rolach miłosnych doradców Gila, a po czarujących zakątkach Paryża bohatera oprowadza  sama Carla Bruni, żona byłego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego.

Krytycy o filmie:

Francja zawsze była dla Allena punktem odniesienia. Właśnie nad Sekwaną odniósł sukces niewidomy reżyser z filmu „Koniec z Hollywood”, gdy wygwizdano go w Ameryce. We „Wszyscy mówią kocham cię” sfrustrowany pisarz przenosi się do Paryża, bo, jego zdaniem, to miasto „ma lepszy węch literacki. Francuzi szybko poznali się na geniuszu Poego, Faulknera i moim”. W „Przejrzeć Harry’ego” można było usłyszeć dialog: – „Nie uznajesz żadnych wartości, całe twoje życie to nihilizm, cynizm, sarkazm i orgazm. – We Francji mógłbym zrobić z tego hasło wyborcze i wygrać!”.

Jednak dopiero teraz Paryż stał się pierwszoplanowym bohaterem filmu. Stolica Francji wywołuje u Allena romantyczny, ale i melancholijny nastrój. Nowojorczyk nie usiłuje wiernie odtwarzać na ekranie topografii ani nawet charakteru metropolii. Chociaż zaczyna film pocztówkowymi zdjęciami, nie wgłębia się w historię i architekturę stolicy Francji. Woli żonglować mitami. Odwoływać do wyobrażeń, które ma zakodowane w głowie i które łatwo odczytuje widz. Do legendy Paryża jako kolebki artystów i miłości.

W „O północy…” młodzi narzeczeni – mieszkańcy zamożnego Beverly Hills – przyjeżdżają zwiedzić Paryż. Ona – córka biznesmena – nie umie przełamać amerykańskiej ignorancji i drobnomieszczańskiego snobizmu. On – pragnie porzucić karierę hollywoodzkiego scenarzysty, napisać powieść i zarazić się w Paryżu sztuką. Marzy o życiu w tym mieście – ale w latach 20. minionego wieku, w które przenosi się w tajemniczy sposób. Bo Allenowi nie jest żal, że — jak pisał Okudżawa — „po Moskwie nie suną już sanie”. Wzdycha raczej za czasami, gdy paryskie kafejki i nocne bary zapełniali artyści, pisarze rywalizowali, ale i inspirowali się nawzajem. Przy akompaniamencie Cole’a Portera Hemingway prowadził długie rozmowy ze Scottem Fitzgeraldem, a Dali stawiał absynt przed dziwnym Hiszpanem, Bunuelem. A wszyscy mogli spotkać się w otwartym domu Gertrudy Stein.

Każda z tych postaci to popis aktorski takich wykonawców jak Adrien Brody czy Kathy Bates. W obrazie nieustannie pojawiają się odniesienia do dzieł i biografii wielkich XX-wiecznej kultury. Bunuel wzrusza ramionami z obrzydzeniem, kiedy przybysz z przyszłości opowiada mu fabułę „Anioła zagłady”. Ale jednocześnie nie ma wątpliwości, że jego autor kocha sztukę. I bez niej nie umiałby się obyć.

W „O północy w Paryżu” pojawiają się też klasyczne wątki twórczości Allena. Przede wszystkim, znowu miłość okazuje się trudna, jeśli nie niemożliwa – ludzie duszą się w związkach, a każda rozmowa zamienia się w kłótnię. Kolejne słowa tkwią w kochankach już tylko jak drzazgi. Po raz kolejny reżyser maluje wyraziste ludzkie typy. Główną rolę, alter ego reżysera, w którego ustach często pojawiają się zdania wygłaszane na co dzień przez Allena w wywiadach, zagrał Owen Wilson. W pretensjonalnej, nadętej narzeczonej bohatera albo przemądrzałym Amerykaninie, poprawiającym przewodniczkę w ogrodach Wersalu, łatwo rozpoznać wszystkich wyśmianych już wielokrotnie przez artystę snobów intelektualnych o obszernej wiedzy i inteligencji martwej mrówki.

Bo 76-letni reżyser nie traci ostrości spojrzenia. Nadąża za czasami, umie wychwycić z nich znaczące gesty, w skondensowany sposób wydrwić nasze codzienne życie coraz silniej dyktowane przez ekonomistów i księgowych. Westchnieniem do fantazji w sferze publicznej jest także obsadzenie w jednej z epizodycznych ról Carli Bruni, żony Nicolasa Sarkozy’ego. „Kocham ten francuski luz” – mówi Allen. – „Nie wiem, czy istnieje inne państwo, w którym prezydent i pierwsza dama tak dobrze zareagowaliby na propozycję komedianta”.

„O północy w Paryżu” nie będzie dla nich powodem do wstydu. To piękna, uwodzicielska, pełna uroku bajka o życiu, sztuce i niegdysiejszych śniegach. Woody Allen wieńczy ją morałem o konieczności chwytania dnia i doceniania teraźniejszości. Jakby chciał powiedzieć: „Przestańcie tęsknić za tym, co było. Przeżywajcie swój czas”. Ale jednocześnie nie próbuje mamić widza, że wierzy w spełnienie człowieka. Nie udaje, że ludzie kiedykolwiek osiągną szczęście albo odkryją sens życia. Jednak zdaje się przypominać, że nawet w tym bezsensownym trwaniu można zadbać przynajmniej o drobne przyjemności. Allen tworzy ich krótki spis: Paryż, sztuka i miłość. Jest to jakaś metoda na wszechobecną pustkę.

Krzysztof Kwiatkowski –  Kino

 

Swój film Allen zaczyna jak filmową pocztówkę z Paryża. Przez trzy minuty patrzymy na świetnie znane turystyczne miejsca, jak Łuk Triumfalny, Moulin Rouge, Sacré-Coeure czy wieża Eiffla – w słońcu i deszczu, za dnia i w nocy. Ale to nie kicz, tylko otwarcie teatralnej kurtyny – w „O północy w Paryżu”, zapowiada reżyser, nic nie będzie rzeczywiste, chociaż wszystko może być prawdziwe.

„Co za miasto!” – zachwyca się Gil, rozchwytywany przez hollywoodzkie wytwórnie scenarzysta z Ameryki, który razem z narzeczoną Inez przyjechał do francuskiej stolicy świętować biznesową transakcję przyszłego teścia. Od interesów Gil woli jednak celebrować nicnierobienie. Allen pozwoli mu spacerować po mieście niby autentycznym, ale w istocie całkowicie zmyślonym, przefiltrowanym przez marzenia patrzącego z zewnątrz idealisty. Pozwoli mu nawet na podróż w czasie. Nie po to, by Gil przekonał się, jak wyglądał Paryż z lat 20., pełen artystów i pisarzy, ale żeby zanurzył się we własnej fantazji. Spotkał ucieleśniony prywatny mit, do którego nikt inny nie ma dostępu. (…)

Kim jest nonszalancko grany przez Owena Wilsona Gil? Oczywiście schowanym za kamerą Woodym Allenem. Ten sam sposób mówienia, ta sama neurotyczność połączona z rozgadaniem. I podobne doświadczenia. Tak jak Gil Allen marzył w młodości o karierze pisarskiej, ale został filmowcem. Miał okazję przenieść się do Paryża, ale z niej nie skorzystał. Pozostał mu sentyment do Francji, która na europejskiej trasie reżysera (realizował filmy w Londynie, Barcelonie, a teraz w Rzymie) jest przystankiem szczególnym – „O północy w Paryżu” Allen nazywa wręcz „listem miłosnym do Francuzów”.

To tutaj kręcił w połowie lat 60. swój pierwszy film „Co słychać, koteczku?”, wpadł w konflikt z ingerującymi w jego scenariusz producentami i reżyserami. Wspominał tę przygodę wielokrotnie. „To było cudowne sześć tygodni w Paryżu” – rzucał np. mimochodem w „Hannie i jej siostrach”. (…)

„O północy w Paryżu”  łączy słabość do francuskiej stolicy ze słabością reżysera do spotkań z wielkimi umarłymi. Gdy w „Co słychać, koteczku?” w słynnej restauracji Closerie des Lilas Allen gra w szachy, przy stoliku obok siedzą Zola, Toulouse-Lautrec, Gauguin i Van Gogh z zabandażowaną głową. W „Zeligu” tytułowy bohater był ponoć tak zaprzyjaźniony z Cole’em Porterem, że ten napisał o nim piosenkę (a raczej miał napisać, bo ostatecznie nie znalazł rymu do słowa Zelig).

Pomysł na „O północy w Paryżu” wydaje się niemal wprost wzięty – chociaż sam autor nigdzie o tym nie mówi – z jego opowiadania „Wspomnienie lat dwudziestych” sprzed 40 lat. Bohaterem był przechwalający się pisarz, który prowadził bogate życie towarzyskie z samymi sławami: Hemingwayem, Fitzgeraldem, Dalim, Stein, Picassem („Picasso rozpoczynał wówczas to, co potem nazwano jego ‘okresem błękitnym’. Niestety, Gertruda Stein i ja wypiliśmy z nim kawę, więc zaczął ów etap o dziesięć minut później”). Wszyscy oni pojawiają się też w najnowszym filmie, tyle że Gil, filmowy rzemieślnik, który chciałby stać się artystą, traktuje ich inaczej – jak mistrzów, z nabożnością.

Przepustką do literackiej pierwszej ligi ma być dla bohatera powieść rozgrywająca się w miejscu o wdzięcznej nazwie „nostalgia shop”. Bo Gil jest przekonany, że urodził się za późno: ideałem są dla niego kawiarniane lata 20. Ale piękna Adriana, żyjąca w tamtych czasach projektantka mody i uwodzicielka artystów, znudzona jest współczesnością i wolałaby żyć w belle époque.

Podrywający Inez pseudointelektualista Paul, który wykłada na Sorbonie, zna się na Monecie i winach, ale mądrości głosi z nieodzownym „jeśli się nie mylę”, mówi jedną trafną rzecz: „Nostalgia to wyparcie bolesnej teraźniejszości”. Allenowi nostalgia nie jest obca – „Złote czasy radia” czy „Danny Rose z Broadwayu” to przecież piękne dowody uszlachetniania wspomnień. W  „O północy w Paryżu” mitologizowanie przeszłości jest już tylko naiwnością. Kiedyś nie było lepiej niż dziś. (…)

„O północy w Paryżu” przypomina „Purpurową Różę z Kairu”, bo jest spotkaniem z własną iluzją. Z postaciami, które noszą znane nazwiska, ale należą do świata fikcji. Jak w opowiadaniu Allena sprzed lat „Madame Bovary to inni”, w którym bohaterowie mogli wejść do specjalnej szafy i przeżyć miłość z wybraną postacią z literatury.

Kino Allena konsekwentnie podszyte jest specjalnym rodzajem nostalgii, czyli tęsknotą za czymś, czego nie ma. Za ideałem, wyobrażeniem, mitem. Dlatego Gil, jak wielu innych bohaterów Allena, ma wyraźny rys melancholika. Funkcjonuje w świecie, ale nie potrafi się w nim naprawdę zanurzyć. Tkwi w rzeczywistości, choć tak naprawdę obok niej. I jak Zelig albo Tom z „Purpurowej Róży…” okazuje się człowiekiem bez właściwości, potrzebującym innych, żeby stworzyć samego siebie.

U Allena artyści zawsze są niespełnieni, wpatrzeni w wielkich, a dzieło życia mają wciąż przed sobą. Podróżujący w przeszłość Gil przechodzi jednak imponującą lekcję akceptacji tego, co udane tylko po części – w sztuce, ale i w związku. Nie przestanie doceniać Paryża w deszczu. Wciąż będzie wielbił mistrzów z przeszłości. Ale ostatnia scena na moście Aleksandra III okaże się tak niewiarygodna, jakby sam Gil zdał sobie sprawę, że jest tylko elementem opowieści. W kinie, gdzie można wszystko.

Paweł T. Felis – Gazeta Wyborcza

___________________________________________________________

 

niedziela, 18 listopada, godz. 18.00


Zakochani w Rzymie


Reż. Woody Allen, USA 2012, 112 min, wyk.: Penelope Cruz, Roberto Begnini, Alec Baldwin

Komedia  poświęcona  Amerykanom i Włochom zmagającym się w Wiecznym Mieście z rozlicznymi miłosnymi perypetiami, kusi widzów najatrakcyjniejszą komediową obsadą tego roku. Film zbudowany jest z czterech równoległych historii.

Jerry (Woody Allen), stary, awangardowy reżyser operowy, przyjeżdża do Rzymu, bo jego córka wychodzi za Włocha. Jerry nie umie się pogodzić ze statusem emeryta. Uważa, że ma wiele pomysłów, którymi mógłby zadziwić świat. Gdy okaże się, że przyszły teść córki – przedsiębiorca pogrzebowy dysponuje wspaniałym głosem (ale tylko pod prysznicem), widzi w tym swoją szansę.

Oprócz wymienionej, poniekąd głównej historii, jest także opowieść o architekcie (Alec Baldwin) wracającym do Rzymu swej młodości i stającym się mentorem młodego Amerykanina, studenta architektury (Jesse Eisenberg). Bohaterami pozostałych są Włosi: urzędnik (Roberto Benigni), niespodziewanie wykreowany na celebrytę, oraz młode małżeństwo, którego życie komplikuje luksusowa call-girl (zabawna Penelope Cruz).

Krytycy o filmie:

Woody Allen znów pokazuje nam widoki. Tu Koloseum, tam Termy. Ulicami Rzymu przechadzają się kolejne gwiazdy: niektóre nowe (Jesse Eisenberg, Ellen Page), inne już sprawdzone (Penelope Cruz, Judy Davis). Złoty środek na dopięcie budżetu i przyciągnięcie publiczności sprawdza się po raz kolejny. Ale wbrew powtarzalnej formule, „Zakochani w Rzymie”  trzymają poziom(…)

Dobrym pomysłem było zastąpienie anonimowego narratora (np. z „Vicky Cristina Barcelona”) konkretną postacią. Alec Baldwin jako starsze alter ego Eisenberga dostarcza ironicznego komentarza, ale zamiast chłodnej wyższości głosu zza kadru emanuje serdecznym zrozumieniem. Poza tym ma możliwość interakcji z bohaterem, dzięki czemu walka o duszę protagonisty nabiera dynamizmu. Sceny, w których Baldwin przekomarza się z chłopakiem rozważającym, czy zdradzić dziewczynę z jej przyjaciółką, należą do najlepszych w filmie.

Sprawdza się też nawiązująca do „Dekameronu” (początkowo film miał zresztą nazywać się „Bop Decameron”) epizodyczna struktura: słabsze wątki nie zostają rozwinięte i nie musimy zbyt długo podążać za postaciami, które mniej nas interesują. Najciekawsza jest opowieść o trójkącie miłosnym Eisenberg – Ellen Page – Greta Gerwig; najsłabsza historia Roberto Benigniego, który niespodziewanie zostaje celebrytą. W parze z mnogością wątków idzie mnogość konwencji: od standardowej allenowskiej szarady miłosnej po niemal farsowe motywy z dziennikarzami i prysznicowym śpiewakiem. Chodziło zapewne o oddanie iście włoskiego rozbuchania. Stąd też obecność „kojarzących się” lokalnych elementów: paparazzi, opery, „Dekameronu”. Wątek męża i żony, którzy przyjechali z prowincji na spotkanie z krewnymi, to czytelne nawiązanie do „Białego szejka”  Felliniego.

Oczywiście, nie brak tu niedoskonałości wynikających z taśmowego trybu produkcji Allena. Scenariusz wydaje się miejscami pisany na kolanie, żarty czasem zbyt grube (Amerykanin nie rozumiejący włoskiego słowa „imbecyle”), a niektóre sceny niedostatecznie wygrane przez aktorów. Poza tym wszystko to już było i często w lepszym wydaniu. Ale Allen nigdy nie był przecież autorem absolutnych arcydzieł – tych trafiło mu się dosłownie parę – imponował raczej całokształtem dokonań. Na tym tle „Zakochani w Rzymie” prezentują się całkiem dobrze.

Jakub Popielicki – Filmweb

 

„Zakochani w Rzymie”, choć mają sympatyczny, wakacyjny klimat i parę zabawnych momentów, są jednak jednym ze słabszych filmów Woody’ego Allena

Allen jest bardziej ceniony w Europie niż w Stanach, na Starym Kontynencie łatwiej też zdobywa fundusze na filmy. Dlatego ostatnio właśnie tu je kręci. Był już z kamerą w Anglii, Hiszpanii i Francji, no a teraz zatrzymał się we Włoszech.

Taka „filmowa emigracja” niesie jednak ze sobą pewne ograniczenia. Allen jest w Rzymie na obcym gruncie, nie zna go tak dobrze jak rodzinnego Nowego Jorku. Ogląda Włochy z pozycji turysty, i to turysty niemówiącego w miejscowym języku. Jego wiedza na temat Rzymu wzięła się z lektur i filmów, bazuje też na kulturowych stereotypach. Tak jest przecież w przypadku każdego obcego i właśnie ów motyw obcości, zderzenia różnych stylów myślenia i życia, Allen stara się tu dowcipnie wykorzystać, używając do tego swej nieokiełznanej wyobraźni.

Ale genialne pomysły nie przychodzą do artystów codziennie. „O północy w Paryżu” udało się Allenowi, bo wpadł na taki pomysł: oto amerykański pisarz, goszcząc w Paryżu, przenosi się w czasie w lata tuż po I wojnie światowej, by spotkać swych literackich idoli – Scotta Fitzgeralda i Hemingwaya

W „Zakochanych w Rzymie” Allen już takiego napędzającego całość mechanizmu nie znalazł. Dlatego postawił na polifonię, zresztą ten film pierwotnie miał się nazywać „The Bop Decameron”, co byłoby oczywistym nawiązaniem do dzieła Boccaccia, w którym siedem kobiet i trzech młodzieńców, uciekłszy z Florencji przed zarazą, opowiada sobie sto historyjek. U Allena są cztery opowiastki obyczajowe uzupełniające się wzajemnie, w charakterystycznym dla włoskiego kina lekko populistycznym klimacie. Skąpany w słońcu Rzym wygląda tu oczywiście pięknie, w obsadzie roi się od sław, zabawnych perypetii nie brakuje, więc niby wszystko jest okej, lecz mimo to momentami zaczynamy się nudzić.  (…)

Przeciwko Allenowi obracają się  jego stare nawyki. Znany jest z tego, że na planie nie komunikuje się z aktorami. Angażuje samych dobrych, wiedząc, że jeśli celnie ich obsadzi, to oni samodzielnie zrobią, co należy. I przeważnie robią, tylko że gdy dostają materiał ledwie średniej jakości i nie są prowadzeni przez reżysera, nie wychodzą poza sztampę. Benigni pokazuje w „Zakochanych w Rzymie” wyłącznie to, co pokazywał już wielokrotnie, a Baldwin pokazuje nawet mniej.

To niewykorzystanie najbardziej boli w przypadku Penélope Cruz. Gra prostytutkę Annę, którą prowincjusz Antonio prosi, by udawała przed jego rzymską rodziną jego żonę Milly,  gdy ta ostatnia gubi się w drodze do fryzjera. Cruz w wyzywającej czerwonej sukni wygląda świetnie, jednak scenariusz nie daje jej okazji do wykazania się południowym temperamentem, jak miało to miejsce w „Vicky Cristina Barcelona”.

Kto w tej sytuacji wypada na ekranie najlepiej? Sam Allen, któremu nigdy nie brakowało werwy, by strzelać wymyślanymi przez siebie dowcipami i skutecznie eksploatować własne neurozy. Tu jest emerytowanym nowojorskim reżyserem operowym, który przylatuje do Rzymu z żoną, psychoanalityczką Phyllis, by poznać Włocha, którego chce poślubić ich córka. Już od sceny w samolocie, gdy sarkastyczny Allen boi się katastrofy, jesteśmy pewni, że zakasuje resztę obsady.

Co do morału płynącego z tego filmu, to nie ma się specjalnie nad czym pochylać. Ale też Allen nie starał się chyba powiedzieć nic więcej ponad to, że stawanie się celebrytą to proces skrajnie idiotyczny i że najlepszym sposobem rezygnacji z banalnego marzenia jest próba jego realizacji.

Choć nie oszalałem na punkcie „Zakochanych w Rzymie”, nie mam o nich do Allena żalu. Wiadomo, że co roku robi on nowy film według identycznego harmonogramu: zawsze w czerwcu wybiera pomysły, w lipcu i sierpniu pisze scenariusz na starej maszynie Olympia, zaś jesienią kręci. Nieważne, że raz wychodzi mu to lepiej, a raz gorzej, ale nigdy beznadziejnie, bo ta powtarzalność niejako trzyma go przy życiu. Allen w grudniu skończy 77 lat. Dla mnie mógłby tak pracować aż do setki. A ponieważ ostatnio realizuje się w Europie, może należałoby mu zaproponować, żeby zrobił coś w Polsce? Ciekawe, jaki temat by sobie u nas wybrał.

Jacek Szczerba – Gazeta Wyborcza

 

Fajny ten nowy Woody, ale… proponuje, żebyśmy dali sobie spokój z wszystkimi „ale”.

Wiadomo, że każdy kolejny film Allena oddala się od „Manhattanu”, „Hanny i jej sióstr” czy „Annie Hall”. Można nad tym ubolewać, ale można też symulować amnezję i do „Zakochanych w Rzymie” podejść jak do zwiedzania nieznanego miasta. Zresztą, film trochę przypomina przewodnik turystyczny i to nie tylko po Wiecznym Mieście, ale także po kinie Woody’ego Allena.

A jak przewodnik, to wiadomo: jest powierzchownie i skrótowo, a na ekranie widzimy tylko to, co najmocniej kojarzy się z Włochami (także niżej podpisanej, która nigdy ich nie zwiedzała). Na film składają się więc obrazki urokliwych rzymskich uliczek, małych restauracji, gdzie podaje się pyszny makaron, pocztówkowe ujęcia znanych zabytków, z rozsławioną przez Felliniego Fontanną di Trevi na czele. Panoramę dopełniają temperamentne kobiety Południa, fatalny ruch na ulicach, a jedną z głównych ról gra najbardziej znany włoski aktor Roberto Benigni.  Allen złożył z tych elementów cztery oddzielne historie i przeplata je w trakcie niemal dwugodzinnej wycieczki po Rzymie.

Śledzenie tych historii kojarzy się właśnie ze zwiedzaniem: o każdej postaci dowiadujemy się za mało, żeby ją dobrze poznać, a historie są ułożone bez głębszego namysłu, tak jak większość tras śpieszących się turystów. Nie o głębię i analizę zresztą tutaj chodzi, a o przyjemne spędzenie czasu. Allen posługuje się skrótami i stereotypami, jak lekko znudzeni przewodnicy po Koloseum czy Watykanie. W taki sam, ogólnikowy sposób odnosi się do własnego kina, kolejny raz grając gadatliwego neurotyka z obsesjami na temat porażki, śmierci, starości. W postaci Moniki jest dużo z Annie Hall, czy z bohaterek granych w poprzednich filmach przez Scarlett Johansson.

„Zakochani w Rzymie” to także nieustające deja vu: niby oglądamy nowy film, a jednak większość elementów już skądś znamy albo z czymś się nam kojarzy. Ale z drugiej strony, czy to nie jest właśnie sekret udanego wyjazdu turystycznego – w nowym miejscu poczuć się szybko jak w domu?

Ola Salwa – Stopklatka

 

 

Tako rzecze Woody Allen

O religii i Bogu

– Wierzę, że tam w górze jest coś, co czuwa nad nami. Niestety, jest to rząd.

– Gdyby tylko Bóg dał mi jakiś jasny znak! Na przykład złożył solidny depozyt w szwajcarskim banku na moje nazwisko.

– Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.

– Dla ciebie jestem ateistą, dla Boga – konstruktywną opozycją.

– Nie dość, że Bóg nie istnieje, to jeszcze spróbujcie znaleźć hydraulika w weekend.

– Nie wierzę w życie pozagrobowe, ale na wszelki wypadek zabiorę zmianę bielizny.

 

O sobie

– Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa.

– Mam kategorię „Z”. Na wypadek wojny, ja zostaję zakładnikiem.

– Mój pierwszy film był tak zły, że w siedmiu stanach zastąpiono nim karę śmierci.

– Nie chcę żyć w swoich dziełach, chcę żyć w swoim apartamencie.

– Moje życie jest żałosne. Ostatni raz byłem w kobiecie zwiedzając Statuę Wolności.

– Uważają mnie za intelektualistę, ponieważ noszę okulary, a moje filmy za wartościowe, bo… trzeba do nich dopłacać.

* * *

Na końcu życie zawsze ma dla nas złą wiadomość.

* * *

Poruszanie się szybciej od światła jest niemożliwe, a już na pewno nie pożądane, bo zwiewa czapkę.

Archiwa
RELACJE FILMOWE
PLAYZapraszamy do oglądania relacji filmowych z wydarzeń jakie odbyły się w Domu Kultury LSM. ***
Realizacja filmów Zenon Krawczyk
Prowadzenie strony - Marek Dybek  Marek Dybek / KmBk-STUDIO   /    Powered by WordPress Platform
ul. Konrada Wallenroda 4a        20-607 Lublin
tel. 81 743 48 29
dom.kultury@spoldzielnialsm.pl
Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Bez tych plików serwis nie będzie działał poprawnie. W każdej chwili, w programie służącym do obsługi internetu, można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. .

Zapoznałem się z informacją